Po feerii propagandowych wieców wynoszących pod niebiosa profity, jakie niesie Unia Europejska, a piętnujących opornych na uroki „eurokołchozu” narodowców Łopuszańskiego i sceptyczną Samoobronę Leppera, 7 i 8 czerwca 2003 roku odbyło się referendum w sprawie przystąpienia Polski do wymarzonego unijnego raju.
77,45 proc. głosujących powiedziało Unii „tak”, 24 proc. – „nie”, przy frekwencji 58,85 proc. uprawnionych. Jako jeden z owych 24 proc. przeciwnych akcesji rodaków, nie bez żalu pogodziłem się z werdyktem większości. I westchnąłem: oby ci euroentuzjaści mieli rację.
Potem przyszły unijne dopłaty, fundusze na budowę dróg i przeróżne inwestycje. Oni płacą, my bierzemy – fajno jest. Nie zauważyliśmy, że twór, do którego weszliśmy, zmienia się, i to niekoniecznie w pożądanym przez nas kierunku. Najpierw wszelkie decyzje podejmowano w UE jednogłośnie, każde z państw członkowskich miało prawo weta. Tymczasem pojawił się projekt lizboński zmieniający związek państw w jeden organizm, w którym każdy z członków ma siłę głosu proporcjonalną do liczby ludności. Choć prezydent Lech Kaczyński usiłował tę bezwzględną zasadę złagodzić, to jednak od 2009 roku w Unii – jak w jednym państwie – rządzi większość. Nawet w sprawach traktatowo zastrzeżonych dla państw członkowskich. Skutki tego z całą mocą ukazała Polakom sprawa imigrantów. Choć wielkie rzesze przybyszów z Afryki i Azji kanclerz Angela Merkel zaprosiła do Niemiec, to Bruksela postanowiła obdarować owymi gośćmi wszystkie kraje Unii.
Sprzeciw czterech państw Grupy Wyszehradzkiej ściąga na niepokornych kolejne groźby Brukseli. Unia nie akceptuje specyfiki społecznej, obyczajowej, religijnej poszczególnych państw członkowskich. Nie zgadza się na zmiany ustrojowe podejmowane w krajach członkowskich, nawet jeśli kopiują one regulacje zachodnie… Uniokraci wiedzą, że właśnie status quo, zachowanie struktur korupcyjnych w państwach Europy Wschodniej gwarantuje najbogatszym krajom Zachodu dalszą ich eksploatację kolonialną.
Bruksela może nas strofować np. za zbyt niski wiek emerytalny kobiet czy za reformę sądów, ale raczej nie cofnie nam funduszy na inwestycje. Z prostej przyczyny – z każdego euro tych dotacji 80 centów trafia do Niemiec. Tak ćwierćwiecze tzw. transformacji przetrzebiło polski sektor przemysłowy (sprzedaliśmy cementownie).
A na koniec dodam, że wiele wskazuje, iż jesteśmy w UE wbrew konstytucji! Tak, nawet tej niedoskonałej konstytucji Anno 1997… Jakże tak? – powie ten i ów – przecież art. 90 punkt 1 głosi, że państwo „może przekazać organizacji międzynarodowej kompetencje w niektórych sprawach”. Może, ale – jak wynika z lektur prawniczych – owe organizacje „muszą podzielać te same (co państwo polskie) wartości uniwersalne”. Gołym okiem widać, że wartości UE od ponad ćwierć wieku rozmijają się z polskimi. Ergo Unia Europejska dla Polski taką „organizacją” nie jest.
Ten prosty wywód przeprowadziła ostatnio prof. Krystyna Pawłowicz – tak znienawidzona przez opozycję za przejrzystość wywodu i celne riposty.
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.